Wyścig szczurów
Marzyłem o Jastrzębiej Turni ... Nie miałem jej jeszcze w swoim wykazie. Szedłem ku Niej wolnymi krokami. Najpierw, rok wcześniej niż się na Nią poważyłem, zobaczyłem ludzi wspinających się na niej. Kolejnym razem doszedłem do Zielonego Stawu Kieżmarskiego z dwoma wypróbowanymi towarzyszami, i tylko spojrzałem w Jej stronę, choć miałem wszystko co potrzeba, by ją posiąść, lecz deszcz rozmył jej kontur i nasz zapał.
Lipcowe dni kąpały się w deszczu, ich popołudniowe burze uderzały o strzeliste wierzchołki granitowych turni. Patrzyłem z nadzieją na prognozy pogody, codziennie węsząc dogodnego dnia, by się zapuścić w Dolinę Jastrzębią. Wreszcie przyszedł odpowiedni moment, wszystkie znaki na niebie zwiastowały pogodę. Zwerbowałem wiernego druha, miłośnika tatrzańskich eremów i ruszyliśmy ku tej wymarzonej, przez żadnego z nas, nie dotkniętej – dumnej, wysmukłej, połyskującej płytami, Jastrzębiej Turni. Pierwsze przeszkody organizacyjne, w postaci braku środka transportu, pokonujemy dzięki życzliwości zaprzyjaźnionego kolegi. W pokonaniu następnych pomaga nam znajomość języków obcych i wytrenowanie. Kruszymy parkingowe bariery i wymijamy wolno zmierzających w tym samym co my kierunku, piechurów. Po półtorej godzinie jesteśmy nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Po raz nie wiadomo który, sławię imię Wieśka Stanisławskiego, z lękiem i podziwem, spoglądając na jego drogę na północnej ścianie Małego Kieżmarskiego. Oddycham z ulgą, iż to nie jego drogę będziemy powtarzać i pcham swoje ciało w stronę Dzikich Spadów. Gna mnie niepokój, o to czy ludzka ciżba, gniotąca łańcuchy u wejścia na próg Doliny Dzikiej, nie zmierza tam gdzie i my. Doganiamy ostrożnie idących turystów i z wdzięcznością obserwujemy ich marsz ku Baraniej Przełęczy. Reszta górskiego peletonu, kręci się gdzieś przy schronisku i wokół Magistrali, bez zainteresowania zyskaną przez nas przewagą.
Z większym spokojem kierujemy pierwsze zachłanne spojrzenia na naszą ścianę i widoczną już dobrze drogę Machnika – Preyznera. Obok niej, ktoś w jaskrawym ubraniu, długo tkwi w jednym miejscu, jakieś trzydzieści metrów nad ziemią. Stwierdzam że to nie nasza liga, jeszcze nie robimy przewieszonych ścian i czerwonych okapów. Na prawo od jaskrawych ekstremalistów, w głębokim cieniu ściany, odnajduję innego wspinacza, który właśnie kończy pierwszy wyciąg 'starej cesty', będącej początkiem naszej drogi. Przełykam gorzką pigułkę zazdrości, o to iż ktoś nas ubiegł, ale planów nie zmieniamy i spokojnie idziemy na spotkanie z jastrzębim pazurem.
Gdy już południowo – zachodnia ściana Jastrzębiej Turni, dławi i przygniata nas swoim ogromem, stajemy u jej stóp, zgrzani i przestraszeni. Żeby nie myśleć o tym co może ona z nami zrobić, oddajemy się czynnością, mającym odwrócić Jej uwagę od nas, (w tym także czynnością fizjologicznym). Na pocieszenie, (a może dla obudzenia w nas respektu przed ścianą) spostrzegamy, że ekstremaliści zjeżdżają, nie kończąc wyciągu. Drugi zespół , który teraz dobrze widzimy, jest trójkowy, i powoli z mozołem, pokonuje mokre płyty drugiego wyciągu. Rozmawiamy z jaskrawo ubranymi Węgrami, którzy pytają nas o drogę 'Smert wegetarianom'. Sama nazwa mnie napawa lękiem, więc mówię że nie znam, ale że to pewnie zaczyna się gdzieś niżej, tam gdzie połyskują najbardziej gładkie płyty. Starszy Węgier wyraża wątpliwość, szuka początku drogi, w miejscu gdzie mamy zamiar wystartować. Coraz szybciej wpinam ekspresy do uprzęży, byle wyprzedzić węgierskie ruchy rozpoznawcze. Pcham się z liną pomiędzy dywagujących Węgrów i wstępuję na drogę do szczytu. Do moich uszu dochodzi niewyraźne pytanie Fenka o stanowisko, ale nie znajduję takowego, więc tylko pnę się wzwyż, żeby założyć pierwszy przelot na jakimś bloku. Nie oglądam się, idę szybko, droga jest ewidentna, skała pewna, jest jeszcze jakiś hak, do którego się wpinam, a za nim już stanowisko z dwóch ringów. Trzydzieści metrów za mną, ściągam partnera. Fenek się nie ociąga, szybko podchodzi. Patrzę na Węgrów pod nami ... czuję rozczarowanie sobą ... i to jak z wolna wychodzi ze mnie szczur ... Ucieszył mnie ich wycof, i to że udało się ich ubiec. A więc to wyścig ... do tego w górskim przebraniu.
Dalej już nic nie idzie gładko i sprawnie. Bariery do szczytu zaczynają się wyłaniać jedna za drugą. Najpierw mokra ścianka, na którą uporczywie kapie woda z wielkiego okapu. Miotam się w poszukiwaniu suchej skały, ale muszę stawać na mokrej, ostatni przelot, jak zwykle zbyt daleko pode mną, żeby poczuć minimalny komfort psychiczny, a założenie jakiejkolwiek asekuracji nie jest możliwe. Do tego ten cień okapu – mroczy myśli i atmosferę ściany, a potem gdy już nawet udaje mi się wydostać poza cieknące miejsce, wcale nie daje poczucia małej wygranej, lecz dalej tłamsi wiarę we własne siły. Zostawiam go w końcu pod sobą, zbliżam się do zespołu przed nami, prawie ich dogoniłem, (znów spływa na mnie to szczurze uniesienie). Chcę sięgnąć stanowiska, ale opór liny jest zbyt duży. Fenkowi poplątały się jej zwoje, nie może wydawać luzu. Dobrze że nie nastąpiło to parę metrów wcześniej, niechybnie bym poleciał pod okap. Wreszcie czuję uwolnioną linę. Mam podwójną ulgę, gdyż trójka przed nami, kontynuuje wspinanie 'Starą cestą'.
Szukam słońca. Powinno tu być, a są tylko bure chmury przewalające się nad Czarnym i Kołowym. Poza chmurami kłębi się też we mnie niepokój. Stoję przed płytową ścianą zamkniętą przewieszkami i nie potrafię znaleźć w niej żadnego słabego punktu. Czuję się raźniej, gdy staje przy mnie mój kompan. Wspólnie porównujemy schemat drogi i zdjęcia ściany, żeby znaleźć właściwą linię wspinaczki. Przez chwilę kusi mnie trójkowy teren 'Starej cesty', a może bardziej od niego, natychmiastowy koniec wewnętrznego ucisku, jakim obejmują mnie niezliczone ilości przewieszek nad naszymi głowami. I Fenek wpada na ten pomysł, ale w tym momencie, tylko się uśmiecham z politowaniem – przecież to nie nasza liga, jesteśmy tu dla większych wyzwań, to nie ten wyścig ... Nie mówię tego, nawet sobie tego nie uświadamiam, idę, do przewieszek.
Z daleka widoczne stanowisko zjazdowe omijam z lewej. Stwierdzam że to jakiś wycof. Nic nie jest oczywiste. Miotam się w wyszukiwaniu drogi. Coś kapie na moją głowę. Myślę że to z przewieszek, ale jeszcze niezbyt odległy głos Fenka (bardziej mówiącego do siebie niż do mnie): No kurwa, do tego leje ..., przekonuje mnie, że deszcz może być zupełnie realny. To przyspiesza moje ruchy, choć jeszcze nie biorę pod uwagę zjazdów na dno doliny. Błądzę za czwórkowymi trudnościami, a wszędzie gładko, co najmniej piątkowo. Do tego wyciągam marnie założoną kość i stoję w otchłani nad Jastrzębią Doliną, z dziesięcioma metrami wybranej liny. Dzielnie mnie asekurujący towarzysz, choć „przyspitowany”, wyraża niepokój: Mam pomysł. Jak dasz radę dojść do tego stanowiska obok, to podejdź i zjedziesz do mnie. Siąpienie z nieba zamiera. Kilka kropel spoconej chmury, schnie na moim rozgrzanym czole szybciej od decyzji o powrocie. Może gdyby nie to jedno zdanie wiernego druha, byłbym bliski rezygnacji z kolejnych szczebli do szczytu, ale ten jego ton niewiary w pokonanie ściany, rozbudza we mnie jakąś niezdrową ambicję, i mówię sobie w myślach, że przecież nie jestem gorszy od Machnika, od rzeszy ludzi, którzy tędy szli. Przewijam się za kant filarka, zakładam dobrą pętlę zadzieram głowę do góry, a wszędzie – gładko ... i pięknie. Znowu spostrzegam jakieś stanowisko z haków, z pętlą, co tylko podsyca niepewność, czy dobrze idę. Kalkuluję na chłodno za i przeciw. Wyboru wielkiego nie mam, mogę się jeszcze wycofać, albo kontynuować wspinanie wybraną linią. Wszystkie drogi z lewej i z prawej są o stopień lub dwa trudniejsze. Jeśli idziemy na wierzchołek Jastrzębiej, to muszę być konsekwentny. Pytam o długość liny, jeszcze zostało dziesięć metrów. Ważę kroki i siły, i brnę w płytach do wysokości pasa przewieszek. Mam już w zasięgu wzroku płytką depresję nad tym ohydnym okapem, który staram się obejść z lewej, ale miejsce gdzie stoję, wybiera mi siły. Przekładam ciężar ciała z nogi na nogę, szukając możliwości założenia przelotu. Trwa to dość długo, w końcu udaje mi się wpasować dobrą kość. Nie jest łatwo, ale już bezpieczniej. Oglądam stopnie, obliczam ruchy jakie mam wykonać, a wreszcie wypuszczam swoje ciało do przodu i pokonuję gładki granitowy uskok sięgając stanowiska. Dwa spity, upewniają mnie, że poszedłem właściwie.
Mój partner idzie szybko, nie ma wahań, jest sprawny. Nie żal nawet zostawionej kości, której nie zdołał wyciągnąć, jakieś straty trzeba ponieść. Fenek ocenia wyciąg na co najmniej piątkowy. Dalsza droga jest teraz znacznie ewidentniejsza. Pogoda wciąż niepewna, chmurna, ale nie pada. Spieszę się, ruszam ukośnym trawersem po płycie, pod pionowy kominek. Znowu jest trudno, z pewnością trudniej niż cztery, ale nie tracę przynajmniej czasu na wynajdywanie drogi. W kominku jest bong, tak jak był zaznaczony w schemacie, cóż jednak z tego, skoro nie mogę się wpiąć do niego, bo jest zaklepany młotkiem. Zakładam heksa, spokojnie wychodzę w łatwiejszy teren. Przez urwiste trawy, dochodzę pod kolejny cieknący okap. Miejsce jest wredne. Woda kapie na mój prawy but, a ja wiszę w wilgotnej czeluści, wybierając linę. Fenek jest szybki, nie narzeka, nie rozsiewa obaw, nie dławi wątpliwościami, mojej udręczonej okapami, psychiki. Wiesza się w stanowisku na moim miejscu i dzielnie moknie, gdy ja zaczynam kolejny rozdział wyścigu na szczyt.
Wyjście ze stęchłej wilgoci okapu byłoby radosne, gdyby dalej rozsuwał się widok wierzchołka Jastrzębiej Turni, gdyby teren jaki mi się ukazał, kładł się pod stopami jak róże dla zwycięzców ... Tymczasem stosunkowo łatwy trawers w prawo, wyprowadził mnie pod nową przewieszkę. Wiem dobrze gdzie jestem, bałem się tego miejsca jeszcze na dole. Pode mną jakieś dwieście metrów powietrza, ledwo widoczna struga Jastrzębiego potoku, wpadająca do Zielonego Stawu. Nie patrzę pod siebie, czuję tylko wokół ciała przestrzeń i przepaść za swoimi plecami. Odbieram te wrażenia bardziej podświadomie, niż z pełną premedytacją, gdy droga nie jest trudna i pragnie się głębszych doznań. Nie szukam większych emocji, niż te które szykuje mi gładki i przewieszony granit przed moim wzrokiem, nie pragnę niczego, poza uwolnieniem się z otchłani wokół mnie. Wiem i to, że nie ma z tego miejsca innej drogi, jak tylko do góry przez przewieszkę. A mimo to, trawersuję jeszcze kilka metrów dalej, żeby się upewnić, czy może za załamaniem ściany nie chowa się jakiś łatwy teren. Nie, nic takiego nie istnieje. Medytuję dłuższą chwilę opracowując stopnie i chwyty, jakimi się uwolnię z przewieszki. Biorę kilka głębszych oddechów, i zabieram się w górę z resztkami odwagi jakie się jeszcze we mnie tułają. Wychodzę, rozpiera mnie duma ze stylu w jakim pokonuję „trudności”. Tyle tylko, że właściwe trudności dopiero mi się objawiają, w pełnej krasie i obrzydliwości. Staję pod zupełnie gładkim zacięciem, zakładam frienda, długo, pieczołowicie, dokładnie. Próbuję wyjść, i szybko powtarzam te same ruchy w dół. Za trudno. Długo oglądam kartkę ze schematem. Wyjmuję przelot, moją jedyną łączność ze światem żywych, cofam się kilka kroków i próbuję delikatnego trawersu w prawo, pod kolejnymi (którymi to już?!), okapami. Balansuję na tarcie, z ograniczoną możliwością chwytów, do krawędzi okapu. Delikatnie się wychylam i oglądam teren za załomem. Powinienem tam przejść, tamtędy idzie droga. Niestety nie jestem w stanie założyć żadnej asekuracji. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, z trudem, szorując okap kaskiem, błyskawicznie wracam do zacięcia. Mierzę się wzrokiem z jego dziewiczą siłą.
Jego środek tworzy wąska rysa, zbyt wąska żebym mógł w nią coś włożyć, jest wypełniona ziemią, nie ma śladów haków. Szukam jej słabych punktów, miejsc na odpoczynek, miejsc na asekurację, wmawiam sobie, że kilka metrów wyżej, powinno być łatwiej. Wypatruję końca zacięcia, zamyka je Oko Boga – patrzący na mnie z góry, piękny równoramienny trójkąt okapu ... Ponownie obmyślam ruchy, którymi się wywinę z beznadziejnego położenia, którymi popłynę wzwyż, ucieknę przed pustką, która ciągnie mnie za plecak. Łapię się, już nie skały, a ochłapów odwagi krążących wokół mojej zmarniałej sylwetki. Ciskam się w rozwarcie zacięcia, już tylko w ucieczce, nie we wspinaczce. Rozpieram się w nim na tarcie i nie wiem co mnie trzyma, bo czuję tylko płyty, gładkie jak lustro. Sięgam kantu z prawej strony, w nadziei, że nim się przewinę w łatwiejszy teren, ale kant jest obły, zaokrąglony, i oczywiście gładki. Udaje mi się zaklinować nogę, wkładam nędzny przelot, i gnam do góry, bo sił coraz mniej, a trudności rosną, nie maleją. Sięgam po ostatniego frienda jakim dysponuję, gdy go wypinam z uprzęży, mój umysł notuje długość lotu jaki wykonam, jeśli nie zdołam go założyć. Proszę Boga, żeby pasował ... balansuję na ścianach zacięcia i wpycham przelot w szczelinę – pasuje! Łapię go ręką żeby odetchnąć. Wpinam linę i patrzę do góry. Zacięcie staje dęba, nie jest łatwiejsze, wręcz przeciwnie, wypycha. Tylko świadomość braku sił popędza mnie wzwyż. Jak szczur z tonącego okrętu, tak ja uciekam, przed katastrofą własnego organizmu, i tylko przypadkiem, przez dziwny splot zdarzeń i skały, jest to pęd wzwyż. Niemal na bezdechu, osiągam półeczkę z odstrzelonym blokiem. Wisi na nim zetlała pętla ze starej liny. Z ulgą zakładam swoją pętlę i krzyczę w stronę Fenka żeby szedł.
Wisząc nad zacięciem, oglądam przepaść i płynne ruchy towarzysza. Co prawda dyszy, ale nie wykazuje się tak panicznym wyścigiem o życie jak ja. Zacięcie teraz jest piękne, przecudne. Notuję w pamięci dwadzieścia metrów gładkich płyt i trzy przeloty. Fenek jest pod wrażeniem urody drogi ... ja też. Szczyt wydaje się w zasięgu naszych dłoni i stóp. Musimy się tylko przewinąć za to oko Boga nad nami. Nie okazuje się to łatwe, ale teraz już nic nie może nam zagrodzić drogi na Szczyt. Małym zygzakiem podchodzę pod trójkątny okap, długo zakładam asekurację, a gdy już jest, chwytam się podchwytem dzioba przewieszki, i przewijam się do podszczytowego kominka, który jest już tylko formalnością, nie sprawia żadnych kłopotów. Czuję spełnienie, gdy staje przy mnie mój kompan, gdy z wolna odtwarzamy fragmenty drogi.
Patrzymy na szczyty przed nami. Są wyższe, potężniejsze od tej naszej jastrzębiej turniczki, ale w naszym odczuciu, nie sięgają Jej do pasa. Na zegarku jest godzina piętnasta. Wspinaliśmy się aż pięć godzin(!). Trudno mi odnaleźć aż tyle minut w tym dniu dzisiejszym, wśród tych skał pod nami, w tej szczurzej gonitwie, którą owładnięty, zapomniałem czasu, a nawet i tego za czym tu przyszedłem ... W schronisku nie możemy nigdzie wśród gości, odszukać Węgrów. Spoglądamy znowu, już z dołu, na wielkie jasne płyty Jastrzębiej, zdaje się nam że dostrzegamy na nich jakieś ludzkie postacie. Być może to oni, toczą swój wyścig z czasem, trudnościami ... z nami (?)
Z Dziennika Wypraw 13.VII.2011 Adam Śmiałkowski